Wyruszyliśmy o północy. Rozpoczął się Dzień Zaduszny. Mrok nocy rozświetlały jedynie światełka migoczące na przydrożnych cmentarzach opustoszałych wsi. -Tarnica nocą - tą myśl odwodzili od nas jedynie strażnicy graniczni, którzy to co jakiś czas bombardowali nas pytaniami -Co robimy na parkingu w Wołosatem o 2 nad ranem? No i wyruszyliśmy... ciemność, gwiazdy, wiatr i Bieszczady - już nie potrzeba marzyć. No i ta cisza, przerażająca, bo przecież czasem wilk zawyje. I niedźwiedzie wychodzą na ostatni żer przed drzemką. Ale idziemy, przewalamy tony liści na wszystkie strony świata. Jeżeli ktoś z nas nie wiedział, czym jest magia, to właśnie tutaj, w tej wędrówce - już wie. No i jeszcze my; młodzi, gwarni, niespokojni... I nagle ta myśl, poraziło mnie. Co czuła pewna uchodźczyni - matka, która na bieszczadzkich szlakach pochowała swoje dzieci. To było całkiem niedaleko. I mówię wszystkim, że żadna inna pora, inne miejsce nie przywołają takiego uczucia. Żal rozsadzał mi serce...
Nie zdążyliśmy na 4 nad ranem, ale zdążyliśmy przed wschodem słońca. Mgła spowijała i Bieszczady i nas samych. Na Tarnicy było nieziemsko mrocznie. Palimy znicz, składając ręce ku wszystkim, którzy wiecznie wędrują po bieszczadzkich szlakach.
Oświeciło nas dopiero na Haliczu. I już było jakoś normalnie...
Czas przejścia nocnego - 2,5 godziny (niebieski z Wołosatego na Tarnicę).
Z Tarnicy czerwonym szlakiem powędrowaliśmy przez Halicz i Rozsypaniec do Wołosatego (ok 5h ale spokojnie, z odpoczynkami).
I zakończyliśmy wędrówkę... koło 14 byliśmy na parkingu (oczywiście dzięki burn-om). Padłam.